Nieszczęścia chodzą parami? Wszystko zwala się na głowę w jednym momencie, albo bliskim odstępie czasu? Brzmi filmowo, wręcz nierealnie. Ale tak było u mnie.

 

Wszystko zaczęło się dwa lata temu w styczniu. Po 15 latach wspólnego życia zostawił mnie mąż. Przeżyłam to strasznie – wpadłam depresję, z nerwów przestałam jeść i spać. To drugie, czyli bezsenność została mi z tych czasów po dziś dzień. Straciłam 16 kilogramów w błyskawicznym tempie. Jednak poza kilogramami, uchodziła ze mnie także chęć do życia. Wtedy nie umiałam prosić o pomoc. Na szczęście miałam wspaniałych sąsiadów, którzy zainteresowali się moim stanem zdrowia. Ludzi, którzy nieśli pomoc w chwilach zwątpienia…

 

 

Strzał za strzałem

 

W kwietniu w okolicy prawej piersi wyczułam u siebie guz. Ponieważ mój ojciec i jego matka zmarli na raka, od razu wiedziałam, co to jest. I co zrobiłam? Nic. Tak bardzo bałam się potwierdzenia diagnozy i tego, że jestem chora, że przez kolejne 1,5 miesiąca nawet nie spoglądałam w kierunku numerów telefonów do lekarzy. Do wizyty namówiły, a wręcz zmusiły mnie siostry. Nigdy tego nie zapomnę – był 18 czerwca. W Kościanie była tzw. Biała Sobota. Lekarka wcisnęła mnie poza kolejką i zrobiła USG. Jak zobaczyłam czarne plamy na monitorze wpadłam w taką histerię, że nie mogli mnie uspokoić. Po badaniu trafiłam od razu do onkologa. Tam po wstępnym ustaleniu, że to nowotwór, dostałam drugi "strzał". Onkolog stwierdził, że czeka mnie mastektomia, a z racji tego że mam bardzo duży biust, to najlepiej obustronnie. Byłam sama.

Zadzwoniłam do siostry. Przyjechała po mnie do przychodni, bo w tym stanie nigdy w życiu nie dojechałabym do domu…

 

Nagle moja walka o małżeństwo, zamieniła się o walkę o moje zdrowie. Podjęłam decyzję, że nie zgadzam się na mastektomię. Zebrało się consylium, które postanowiło i postanowili, że zacznę leczenie od chemii. To mniej więcej wtedy postanowiłam sobie, że się nie dam. Że mimo to, że zostałam sama, bez środków do życia (wcześniej prowadziłam z mężem firmę przez 15 lat, po rozstaniu zostałam od niej odcięta), to zrobię wszystko żeby mi się udało. Tak mi się wtedy wydawało.

 

Przed pierwszą chemią lekarz uprzedził mnie, że 2 tygodnie po jej podaniu wypadną mi włosy. Nie pomylił się ani o jeden dzień. Teraz z perspektywy czasu wydaje mi się to śmieszne, ale wtedy… Obudziłam się. Była sobota. Zaczęłam się czesać. Zamurowało mnie, jak zobaczyłam ile włosów zostało na grzebieniu. Chwyciłam za nożyczki i pożegnałam się z resztką swoich długich, kręconych włosów.

 

 

Po co walczyć, skoro nie ma efektów?

 

Leczenie zakończyłam w lipcu 2017 roku. Oczywiście odczuwałam jego skutki, ale stwierdziłam, że pozwolę, aby to rządziło moim życiem. Po czwartej chemii zrobiono mi badania kontrolne i ustalenie dalszego leczenia. Okazało się, że do szpitala przyszłam z dwoma guzami, a po czterech chemiach mam… cztery guzy. Wtedy przyszła chwila zwątpienia – po co się dalej leczyć, skoro leczenie nie przynosi efektu? Do następnej chemii miałam 3 tygodnie. Nie pamiętam, jak to się stało, ale wykrzesałam z siebie resztki sił i pojechałam. Wcześniej chemię dostawałam na oddziale jednodniowym, a teraz za każdym razem musiałam zostawać 3 dni w szpitalu. Nadeszła ostatnia chemia. W międzyczasie badania USG. Raz miałam guzów więcej, raz mniej. Dobre nie? Badania robił ciągle ten sam lekarz.

 

Miałam mętlik w głowie. Po ostatniej chemii nastąpiła kolejna rozmowa z lekarzem chirurgiem onkologiem. Upierał się przy mastektomii. Powiedziałam mu, że się nie zgadzam. Nie było żadnej rozmowy ani wymiany opinii. Operacja została wyznaczona na połowę stycznia. Jeszcze w grudniu znalazłam innego lekarza. Okazało się, że leczenie które mi zafundowano to totalna porażka. Brakowało wielu badań potrzebnych do jego prawidłowego przeprowadzenia... Wzięłam się w garść i zrobiłam wszystkie brakujące badania. Lekarz, który mnie zaczął prowadzić wspierał mnie, a nie dołował. Zrobił wiele żeby mi pomóc. Kolejny termin operacji wyznaczono na 8 marca. Dzień Kobiet… Wszystko poszło dobrze. Zakończyłam leczenie, a w jego czasie poznałam wiele wspaniałych ludzi Jedna z nich już odeszła. Dla mnie był to czas głębokiej refleksji, czas zweryfikowania dotychczasowych wartości i swojego życia w ogóle.

 

 

Chciałam coś zmienić. I nagle zobaczyłam te medale…


W październiku trafiłam do domu Marcina Jak dowiedziałam od jego krewnej, do której przyszłam z wizytą, regularnie startuje w biegach z przeszkodami. To właśnie w jego pokoju po raz pierwszy zobaczyłam statuetki Weterana i Koronę Runmageddonu. To było jak kop, którego wtedy było mi trzeba. Miałam determinację, chciałam coś zmienić, ale nie widziałam przed sobą konkretnego celu. Wtedy, stojąc w jego pokoju i oglądając to żelastwo, cel ukazał się moim oczom. 

 
„Co to? Gdzie? Jak to zdobyć?” – decyzja, o tym że chcę wziąć udział w swoim pierwszym Runmageddonie była szybka. Jak możecie się domyślić, rodzina pukała się w głowę. Non stop słuchałam, że nie powinnam, bo jestem słaba, że nie dam rady. „Przecież jesteś po chemii!” – tak, to zdanie padło w tamtym okresie wiele razy, z wielu ust. Tak, jak większość osób po leczeniu nowotworu, słyszałam, że jestem osłabiona, że powinnam na siebie uważać i takie tam. Ja jednak postawiłam na swoim. Wystartowałam w Rekrucie w Pabianicach. Jednym z moich kompanów był nie kto inny jak Marcin. Kiedy przekroczyłam metę… Cóż, targały mną uczucia, których chyba do dziś nie potrafię do końca opisać. Czułam się wtedy, jakbym nie wiem co wygrała. Udowodniłam sobie i trochę też innym, że mogę wszystko. Nie zniszczyła mnie choroba, nie zniszczył mnie mąż, to i tu dam radę! I dałam! Nie powiem, na trasie miałam wiele chwil zwątpienia. Ale miałam super wsparcie Marcina oraz mojego szwagra Jarka. 

 
Runmageddon pomógł zrozumieć mi, że wszelkie bariery są tylko w naszych głowach. Teraz żyję, jak chcę. Robię fajne rzeczy, na które wcześniej nie miałam czasu albo odwagi. Dla niektórych wciąż jest tą Pauliną, która jest chora na tę straszną chorobę. Bo rak jest jak piętno. Przynajmniej w moim odczuciu. Ja doskonale zdaję sobie sprawę, że mogę zachorować w każdej chwili. Trudno, pogodziłam się z tym. Jednak z perspektywy osoby, która chorowała, nie ma nic gorszego niż współczucie i użalanie się nad sobą. Nie lubię jęczenia typu: „nie dam rady tego zrobić” albo „to nie dla mnie”. Skąd możesz wiedzieć, że coś nie jest dla ciebie, jeżeli nawet nie spróbowałeś? Mnie się udało pokonać te przeszkody i dobiec na metę. Jeżeli mnie się udało, to i tobie się uda. Wszystko można pokonać. Trzeba tylko chcieć. A ja chcę. Planuję zrobić Koronę Runmageddonu. Liczę, że z pomocą innych na trasie uda mi się tego dokonać. Teraz już nie ma odwrotu. 

 

 Paulina

 

 

 

 

Powiązane