2018 rok – wtedy właśnie po raz pierwszy wystartowałem w Runmageddonie. Chciałem sprawdzić co to jest, bo nie biegam standardowo, a tylko wtedy, kiedy muszę :D  Po filmikach, zdjęciach i opowieściach znajomych, którzy już byli na evencie, brzmiało to jak fantastyczna przygoda. Zapisałem się więc na Intro i myślę - jeszcze 3 miesiące, przygotuję się... Wtedy kumple dali znać, że chcą lecieć, ale Rekruta w drużynie. Przepisałem się więc na tę formułę (dzięki wspaniałej Pani z supportu!) i już z perspektywą 6 km myślę - dam radę :) 

2 miesiące przed eventem okazało się, że muszę skoczyć do głównego biura mojej ówczesnej firmy - w Oslo. Nie na kilka dni, ale na kilka tygodni... Szef już prawie bilety kupił, hotel zarezerwował, ale wszystko udało się poprzesuwać tak, żeby na Runmageddon być w Polsce. A dokładniej, żeby wrócić do Polski w dniu startu :D Myślę no ok, jakoś to będzie.

Praca na prowizjach, więc wymagająca, startup, luźne godziny, mało czasu żeby ogarnąć chwilę dla siebie. Przez cały miesiąc udało się tylko nieco pompować i porobić przebieżki przez park pod pałacem prezydenckim, niedaleko którego mieszkałem. Chociaż tyle, że nie była to zima, ale +10h pracy na dobę nie ułatwia łapania kondycji.

Najgorsze były oczywiście ostatnie dni, dużo spotkań, domykanie rzeczy, które zdalnie zrobić trudniej, generalnie szaleństwo i jakieś 10h snu przez  ostatnie trzy doby. Dzień przed wyjazdem mieliśmy imprezę dla klientów, jak się okazało - Norwegowie potrafią się bawić! Liczyłem na imprezę w stylu standardowego korpo - kilka drinków, pogadanka, wymiana informacji i do domu. Cóż... Zaczęło się w piątek o 14:00, skończyło w sobotę ok. 7:00 rano. Oczywiście mnie tam już nie było, bo po 5:00 musiałem wydostać się i śmignąć do hotelu. Tam próbowałem przespać chociaż pół godziny, ale nie do końca się udało, więc dzielnie dopakowałem przygotowaną walizkę i ruszyłem do autobusu. Na lotnisku miałem być po 7 i muszę przyznać, że lekko nie było - kawka, autobus i cyk, dworzec w centrum, potem szukanie mojego ukochanego pociągu i w drogę. Udało się dotrzeć na czas,  odprawa poszła szybko, ale w poczekalni już umieranko. Siedzenie z walizką to była prawdziwa walka o życie, ale woda i kofeina bardzo pomogły. Lot tuż po 9:00, katorga zmian ciśnienia przy bólu głowy :D 

Po 10 lądowanie w Balicach, teraz pozostało już tylko dotrzeć jakoś do siebie. Autobus, spacerek i przed 12:00 jestem w mieszkaniu. W międzyczasie przypomniałem sobie, że koledzy przez kontuzje się powykruszali i z całej ekipy lecę sam :o Trudno, niech tak będzie! Bieg miałem koło 14:00, więc po zjedzeniu czegokolwiek i kilkunastu minutach odpoczynku, z ciuchem sportowym mykam na kolejny autobus. Jadę pod Kraków, bieg miał być przy jakimś jeziorze.

Runmageddonowych Świrów widać już na przystanku, wysiadam tam gdzie grupa i idę za nimi na totalnym autopilocie, niech się dzieje. I wtedy zaczynam słyszeć miasteczko - muzyka, wiwaty, krzyki, coraz więcej ludzi, dzieją się rzeczy! Pakiet zdążyłem odebrać, przebrać się i poleciałem. Bieg, plus taplanie w jeziorze, plus błoto i prawie złamana noga :D Było fantastycznie, świetni ludzie na trasie, świetna organizacja! Potem spałem prawie 16 godzin… Z tamtego medalu jestem bardziej dumny niż z większości achievementów! A na zdjęciu po lewej Janek co mi wtedy życie uratował bo biegliśmy razem!

W 2019 namówiłem na przygodę swoją dziewczynę. Polecieliśmy Intro w Gdańsku. A teraz, korzystając z nadmiaru wolnego czasu cisnę solo Rekruta i Classica!

 

 

 

 

A za Twoim debiutem jaka stoi historia? Podziel się nią!

[email protected]